Żywa książka
“Mól” – Żywa książka, Rozdział 3 – Poznań
28 maja 2015
0

Proboszcz, zażywny jegomość o małych oczach, wciąż pocierający czerwone dłonie, przywitał go uśmiechem kwaśnym jak mszalne wino, stojące na starym blacie, wyraźnie umniejszone o jedną szklankę.
-Broniu, mój synu – westchnął cicho duchowny – Dziś nie służysz, czego szukasz w domu Ojca?
Bronek wlepił wzrok w swoje podniszczone trampki i niespecjalnie potrafił oblec w słowa dręczące go myśli. Gorączkowo usiłował wyartykułować choćby powitanie, ale był w stanie jedynie mocniej i mocniej wytrzeszczać oczy, bielą odcinające się od rumieniącej się bardziej z każdą chwilą twarzy. – Dalejże, gały wybałuszasz, a jam przed triduum jeszcze biskupiego listu nie czytał, dziecko! – Zniecierpliwił się kapłan – Mówże, coś przeskrobał?
Najmłodszy Ociepka nabrał głęboko powietrza, zamrugał szybko i patrząc na zdjęcie ojca Pio, przytwierdzone pinezką do gierkowskiej szafki, jakby brodata twarz miała dodać mu otuchy, wydukał niezrozumiałe sylaby – Eufrozyna…
– A co to, święci Pańscy, niby jest?!
– Nie jestem pewien – stropił się Bronek – Kobieta taka, myślę.
– No, uspokój się, panienkę jaką poznałeś, ha? – Zaryzykował proboszcz, usiłując przypomnieć sobie, czy którakolwiek z chrzczonych jego ręką dziewczynek, została skrzywdzona nietypowym mianem. Z pomocą w rozmyślaniach miała przyjść kolejna ranna szklanka, skoro wino pomaga przy kazaniach, z tym matołkiem też sobie poradzi.
– Nie, ojcze dobrodzieju – Bronek znów spuścił oczy – To samo tak, w głowie mi syczy, nie wiem, co to… – Ksiądz przewrócił oczami, dzieciak nawet nie wie, o co mu chodzi.
– Co ty, Broniu, sobie roisz, gdzieś posłyszałeś imię i teraz ci na język się pcha, leć ty do Walkowiakowej, dowiedz się, co to znaczy, wtedy wrócić możesz! – Stanowczo stwierdził proboszcz, zrzucając część odpowiedzialności na emerytowaną nauczycielkę. Przynajmniej do końca butelki nie wróci, pomyślał uspokojony, patrząc jak nieporadnie truchta do furty jego własny ministrant.
Walkowiakowa uczyła w pobliskim miasteczku aż do zamknięcia podstawówki, udało jej się zdobyć rentę, a z czasem zasiadła w swoim fotelu jako nobliwa emerytka. Wiedziała wiele o świecie, nie tylko dzięki ciągłemu popatrywaniu przez okna niskiego parteru, ale też dzięki najbogatszej chyba, bo kilkunastoksiążkowej, biblioteczce w całej wsi. Znała się ze starą Ociepką z kościoła, więc pospieszyła jej synowi z pomocą i dość szybko, z pewnością szybciej, niż proboszcz sobie tego życzył, zlokalizowała kłopotliwe imię w “Mitologii” Parandowskiego, prezencie od rodziców klas pierwszych, po ćwierćwieczu wciąż w niezłym stanie, co książka zawdzięczała absolutnie żadnemu użytkowaniu.
-Eufrozyne, bo to się tak pisało, Ociepka, to jedna z pań, co się wdzięczy i Zeusowi wino leje, a Afrodytę upiększa i Dionizosa, tego od wina, ma w sercu – streściła odpowiedni ustęp Bronkowi, w żadnym stopniu nie rozwiewając jego wątpliwości.
Wiedza nie jest równoznaczna zrozumieniu, pomyślałby Bronek, gdyby potrafił formułować takie wnioski i bogatszy o starożytne podanie, pognał do plebana w górę asfaltówki, powoli łącząc w głowie greckich bogów z lichem, przed którym strzec kazała mu się jeszcze babka, Panie świeć nad jej duszą.
Mijając dawny ge-es, zdążył krzyknąć do siedzącego na ławce przed nim ojca, że pędzi do księdza, bo już wie, że chodziło o Afrodytę i wino bogów, wprowadzając małorolnego Ociepkę w stan konsternacji znany mu jedynie z lektury urzędowych pism i bankowych ponagleń.
Ze stołu zniknęła już butelka mszalniaka, ale wyraz twarzy proboszcza nie wskazywał, by zziajany po morderczym dla siebie biegu Bronek, wnosił radość do życia sługi Bożego. Ośmielony pozyskanymi faktami, opowiedział chaotycznie o odkryciach Walkowiakowej i wyczekująco spojrzał w mrużące się oczy plebana.
– To ci po łbie chodzi, nieboraku! – Huknął po chwili ksiądz. – Wenera jakaś, wińsko, a rok po bierzmowaniu jesteś. O grzechach tu się rozwodzisz, takie pacholę, jak matce przed Wielką Nocą w twarz chcesz spojrzeć?! – Używał teraz swojego spowiedniczego tonu, a lata praktyki wywołały pożądany efekt: Bronek skulił się w sobie. – Ja z twoją matką pomówię, co cię od Boga odciąga, to jakieś diabelskie nawoływanie jest! – Cedził głębokim głosem słowa, nie dając Bronkowi możliwości wytłumaczenia się, czy choćby zadania najważniejszego pytania: co to tak naprawdę znaczy?
Nim w południe zabrzmiał dzwon, wprawiony w ruch silną ręką Bonifacjusza, Bronek siedział w swojej szkolnej ławie, wiedząc, że kiedy lekcje w drugiej, popołudniowej zmianie się skończą, a on wróci starym jelczem do wsi, właśnie przez ten wzywający na środową mszę dźwięk, jego matka już znać będzie o nim prawdę. Choć nigdy nie pił i nigdy nie zaznał ust kobiety, jest pijakiem i grzesznym rozpustnikiem!